Władze szpitala twierdzą, że oddział generuje ogromne straty – rocznie odbywa się tu niespełna 200 porodów, przy czym w tym roku do końca maja było ich zaledwie 56. Koszty utrzymania przekraczają możliwości placówki, która już teraz musi sięgać po pożyczki komercyjne, by utrzymać bieżące funkcjonowanie. Brakuje też personelu – w tym neonatologów – co jeszcze bardziej utrudnia zabezpieczenie porodów.
Na ten kryzys zareagowała w mediach społecznościowych wiceministra zdrowia Izabela Leszczyna. „Ostatnia porodówka w Bieszczadach zniknie za dwa tygodnie. Rozmowa o zwijaniu się państwa potrzebna na już” – napisała na platformie X. Sytuację w Lesku określiła jako jeden z najbardziej dramatycznych sygnałów, że bez zmian w finansowaniu opieki zdrowotnej, kolejne oddziały w Polsce mogą być zagrożone.
Ministerstwo zdrowia nie zgodziło się wcześniej na pilotaż wspólnej organizacji porodówek w Lesku, Sanoku i Ustrzykach Dolnych. Pomysł miał zakładać dzielenie kadry i zasobów między szpitalami, ale – jak przekazano – mógłby zagrażać bezpieczeństwu pacjentek. W tej chwili nie ma informacji o tym, by planowano przywrócenie takiego modelu ani jakiekolwiek działania ratunkowe przed 1 lipca.
Samorząd powiatowy przyznał, że nie ma środków na utrzymanie deficytowego oddziału. Rada społeczna szpitala zaopiniowała jego zamknięcie, a dyrekcja podjęła decyzję, której – jak sama twierdzi – nie chciała podejmować, ale została do niej zmuszona. Mieszkańcy regionu nie mają złudzeń – porody będą odbywać się teraz w Brzozowie, oddalonym o 60 kilometrów, co w praktyce oznacza godzinę jazdy. W sytuacjach nagłych to czas, który może decydować o życiu.
W tle pozostaje pytanie o odpowiedzialność – nie tylko lokalną, ale i systemową. Jak mówiła wiceministra zdrowia, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Ale jak dotąd – poza apelem i symbolicznym wpisem – żadne działania nie zostały ogłoszone.